O zaufaniu

Zastanawiałam się ostatnio na czym polega zasadnicza różnica między dawniej a dziś w naszym małżeństwie. Co wyzwala ten wewnętrzny luz, którego kiedyś nie doświadczałam.
Doszłam do wniosku, że chodzi o zaufanie.
I co ciekawe - jednocześnie o to, że ufam bardziej, jak i o to, że... nie ufam ;)
Jak by to wytłumaczyć. Bo pewnie brzmi to jak sprzeczność...
Spróbuję.
Pierwsza rzecz, to rzeczywiście dużo większe zaufanie do męża, ktore wynika po prostu z faktu że jest chrześcijaninem. Taką podjął decyzję i w niej trwa, a przez wiarę działa w nim Duch Święty, który daje poznanie grzechu i przemianę wewnętrzną. Widzę jakimi wartościami kieruje się w codzienności i słyszę w rozmowach jak odróżnia dobro od zła. Znam jego serce, które jest czyste. A przede wszystkim, widzę jego miłość do Boga. Kiedy najważniejszą relacją w życiu męża jest ta z Bogiem, żona może być całkowicie spokojna. Gdzieś tam w środku puszcza napięcie.
Jest jednak drugi aspekt.
Przestałam oczekiwać. Nie, nie jest to do końca prawda. Mam nadal oczekiwania co do tego jakim człowiekiem ma być mój mąż, to fakt. Różnica polega na tym, że  u c z ę  s i ę  z tych oczekiwań rezygnować. Nie twierdzę że osiągnęłam już ten stan... ale chyba jestem bliżej niż dalej(mężu przyznaj!).
Nie zakładam że mój mąż nigdy nie upadnie. Nie żyję w euforii pod tytułem "nigdy się nie zawiodę". Nie mebluję mu życia do późnej starości. Dobra, wróć. U c z ę   s i ę  tego nie robić ;) To bywa trudne. Ale daje niesamowitą wolność. Dwoje razem. Jedność dwóch światów. Nie muszę się gorączkowo zastanawiać co gdzie i kiedy wypełnia świat mojego męża. Nie tylko dlatego że wiem jakie zasady ma wyryte w sercu (patrz punkt pierwszy). Także dlatego, że wiem, że nawet jeśli podda się jakiejś słabości, będzie to widział w świetle prawdy i w tej prawdzie stanie. To odróżnia naszą relację z przeszłości, w której było miejsce na kłamstwo i cynizm, od tej jaką mamy teraz, w której na to miejsca nie ma. To wyzwala z chorej potrzeby kontroli.
W zasadzie jest jeszcze trzecia kwestia. I właściwie najważniejsza.
Moje zaufanie Bogu.
Widzę, jak to właśnie budowanie mojej z Nim relacji, moje powolne uczenie się zawierzenia, przekładało się z czasem na powiększanie wolności w naszej małżeńskiej relacji.
To był dłuuugi proces. Bóg zachęcał mnie do wyjścia z lęku przez zaufanie Mu, jak dziecko które nie ma trosk bo przecież wszystkim zajmują się rodzice. Zajęło mi to dużo czasu... Znałam teorię. Wola chciała. Uszy słyszały. A serce wciąż od nowa się trwożyło. Pan Bóg, jak to On, przeprowadzał mnie przez ten proces z nieskończoną cierpliwością :) Nie obrażał się. Czasem pocieszał. Od czasu do czasu składał obietnice, dzięki którym unosiłam się kilka centymetrów nad ziemią :) Każda wypełniona obietnica utwierdzała mnie w przekonaniu, że On jest wierny. Zaufanie rosło. I przyszedł dzień, kiedy pewność Jego wierności i czuwania nad moim życiem wyryła się we mnie na zawsze. Nigdy dotąd się nie zawiodłam. Nigdy.
Nie można pokładać takiego samego zaufania do człowieka - bo jest tylko człowiekiem... W małżeństwie idziemy razem, wspieramy się, szanujemy, staramy być uważni na potrzeby drugiego i unikamy tego co może go zranić czy sprawić przykrość. Ale wciąż jesteśmy tylko ludźmi. Ktoś powiedział : "Pustka w człowieku ma kształt Boga i tylko On może ją wypełnić".
Otóż to. Otóż to.

Karolina

Komentarze